„ Jejku, jejku, no mówię wam,
Jaki rejs za sobą mam.
Stary, zardzewiały, śmierdzący wrak
Na pół roku zastąpił mi świat...”
Jak często słowa piosenki mają swój oddźwięk w życiu?..no ba, bardzo często. W dawnych czasach piosenki śpiewane przez bardów przekazywały kolejnym pokoleniom historie i opowieści o dziejach minionych bohaterów. Na statkach, cóż stały się tzw „piosenkami pracy” czyli jedną z nielicznych jak nie jedyną atrakcją wypełniającą mozolny trud życia na morzu. Przypominając fragment tekstu Jurka Porębskiego trzeba podkreślić jej trafność.
Po latach mogę potwierdzić, raz że nie dość że trafiłem na M/S „Studzianki” w jego delikatnie określając schyłkowym okresie służby dla polskiej gospodarki morskiej. Dwa, rejs trwał długo, równe 6 miesięcy, no i na dodatek był wyjątkowy, zahaczający o ponadplanowe ekscesy związane z przekroczeniem pewnej linii na globusie zwanej Równikiem tudzież Aquatorem.
To historia sprzed kilkunastu lat. Statku już nie ma, ale pozostały wspomnienia, tylko tyle i aż tyle...
Nie wiem , nie pamiętam kto wpadł na ten pomysł pierwszy, czy było to wynikiem morskiej tradycji czy też po prostu sprzątania zakamarków statkowych i natknięcie się na widły Neptuna...nie ważne. Chrzest Morski...
Dla mnie, już wkrótce miałem przekonać się o tym na własnej skórze ceremoniał tu i ówdzie już zapomniany bądź z powodów „health and safety”, zakazany stał się rzeczywistością jak najbardziej realną.
Równikowy chrzest morski celebrowały załogi statków handlowych wielu bander świata. Szczególnie uroczyście działo się to na statkach szkolnych, żaglowcach pasażerskich, na statkach wycieczkowych i na okrętach marynarki wojennej. Nasz statek, wiózł miał węglowy do jednego z portów USA, ot tak po prostu...transport morski i jego dzień powszedni.
Kiedy to się zaczęło? Hmm, tradycja chrztu morskiego jest tak stara ,że trudno ustalić jej początek...Prawdopodobnie zrodziła się w drugiej połowie XVI wieku, kiedy to w poszukiwaniu nowych dróg do Indii zaczęto penetrować południową półkulę. Europejska wiedza o budowie i rozmiarach kuli ziemskiej była znikoma. Przeważał pogląd, że kraniec ziemi znajduje się za Wyspami Kanaryjskimi, dalej rozciągało się jedynie grożące zagładą “morze ciemności”.
Z wiary w siły nadprzyrodzone i z zabobonów bierze się mistyczny akcent w ceremoniałach na pokładzie. Pierwszymi żeglarzami wyprawiającymi się poza równik byli katoliccy Portugalczycy i Hiszpanie, stąd nazwa chrzest kojarzona z obrzędem religijnym, stąd też zwyczaj polewania neofitę wodą. Do ceremonii chrztu morskiego postacie mitologiczne najprawdopodobniej wprowadzili Holendrzy w XVII wieku.
Oczywiście jak to z mitami bywa, rzadko który przetrwał do dzisiejszych czasów w formie niezmienionej. Neptun tak mocno zakorzeniony w naszej świadomości zbiorowej był przecież tylko postacią wzorowaną na greckim bogu morza Posejdonie, przypisanie mu za żonę Prozerpiny pominę milczeniem.
Tak czy inaczej ceremoniał miał i nadal posiada aspekt jak najbardziej pogański. Neofita (młody marynarz) po raz pierwszy , po przepłynięciu przecież sporego dystansu od stałego lądu miał dostąpić rytualnej inicjacji, przyjęcia w grono pełnowartościowych „wilków morskich”. Zanim do tego jednak dochodziło na wybrańca morz i oceanów czekało wiele zadań do wykonania i przeszkód do przebycia.
Chciałoby napisać się że ów neofita musiał przejść archetypowe próby :ognia, wody, ziemi i powietrza. W moim przypadku tak nie było (pewnie z braku wystarczającej ilości pomysłów starych załogantów). Nadmienić trzeba jednak, że scenariusz samego chrztu zapewne dawniej jak i teraz tworzy się na gorąco.Wiele zależy od wyobraźni i „dworskiej świty”. Nie ma czegoś takiego jak „handbook” czy też „instruction manual”.
Szczegółowa rozpiska wydarzenia do samego końca zastała owiana tajemnicą, przecieki dochodziły sporadycznie i jak się później okazało niewiele miały wspólnego z prawdą.Dzień wcześniej wszyscy marynarze którzy nie mogli w sposób klarowny udowodnić przejścia chrztu w przeszłości (specjalny certyfikat) zostali wprowadzani na listę Neofitów, czyli tych którymi następnego ranka świta Neptuna zajmie się w sposób wyjątkowy.
Nie pomagały lamęty, tłumaczenia, nie było dokumentu, nie było dyskusji. Byli wśród nas i tacy którzy z desperacją dzwonili do swoich domów aby czym prędzej ich rodziny przefaksowali ów drogocenny dokument celem uniknięcia ponownej „przyjemności” przechodzenia chrztu morskiego. Takie zachowanie wzbudzało niepokój wśród „tych co pierwszy raz”, czyżby aż tak mortyczne było to przeżycie? Każda inicjacja w życiu człowieka choć konieczna niezbyt często bywa łagodna i przyjemna.
W wieczór przed ceremonią każdy neofita został naznaczony specjalnym stemplem coby od normalnej załogi się odróżniał. Rozpoczęły się gry wstępne i zbieranie tzw. wykupów czyli darów (wysokoprocentowych) dla złośliwej świty diabelskiej i Neptuna aby przejść chrzest w sposób ulgowy. Jak się później okazało każdy traktowany był w podobny sposób, bez szans na ulgi.
Następnego ranka, dzwon okrętowy zapowiedział nadejście Neptuna, kapitan oddał władze temu do kogo ona należy. Hulaj dusza Piekła nie ma, niech się dzieje wola niebios.
Spora grupa neofitów (a w niej ja) zebrana na rufie statku jeszcze miała ochotę do żartów nie długo jednak.Grupa usmolonych diabłów, trudnych do rozpoznania marynarzy zapędziła wszystkich w jedno miejsce zniewalając siatką ładunkową spod której widać bardzo niewiele. Smagani sznurami, polewani wodą z instalacji p-poż (przeciw pożarowej), czekaliśmy co będzie dalej. Trudno było objąć wszystko, widzieliśmy tylko fragment całej układanki.
Przybył Neptun z małżonką Prozerpiną (przebranym grubaśnym marynarzem bo przecież kobieta na pokładzie to nieszczęście), orszak królewski, rogate diabły pomalowane na czarno, z kartonowymi rogami i długimi konopnymi ogonami, golarz tudzież fryzjer no i koniecznie tzw.”doktor”.
Wszystko toczyło się w zawrotnym tempie. Spod siatki widziałem jak kolega brany jest na tzw ”górskie powietrze” (dźwig ładunkowy), inny taplał się w beczce z „płynem do kąpieli”(bryja ścieków wymieszana spalonym olejem maszynowym), inny skolei jest z wizytą u fryzjera. Szczególnie ten ostatni zawsze przysparzał mnie o gęsią skórkę.
Na statku i w cyklu przechodzenia chrztu morskiego fryzjer miał przygotować neofitę do wyglądu godnego stanięcia przed Neptunem. Smarował delikwenta nieznanego pochodzenia płynem do golenia, łysym przysparzał peruk (smarował towotem i posypywał pierzem), na tych co włosy mieli za długie czekały nożyce, brzytwy i inne drewniane (na szczęście) akcesoria. Lekarz sprawdzał stan zdrowia, implikując specjalny koktajl (tabasco,herbata,sól,cukier,sok z cebuli,cytryna i wiele innych), badał stan pacjęta stetoskopem (usmarowana przyssawka klozetowa), stukał tu i ówdzie drewnianym młotkiem.
Przejście przez tunel wodny tzw.”krokodyla”to jedno z ostatnich atrakcji. U wyjścia brezentowego tunelu rozbawiony diabeł trzymał w rękach armatkę wodną a jego kompani rozstawieni na całej linii „sprzedawali” kuksańce czołgającemu się przyszłemu wilkowi morskiemu.
Dopiero teraz można było pokazać się przed obliczem Neptuna, ucałować owłosione kolano szanownej małżonki, Prozerpiny i odebrać jakże drogocenny dyplom z nowym morskim imieniem na jakie się zasłużyło.
Po całym zamieszaniu i ceremonii, najbardziej jak się okazało wykończeni byli nie neofici ale diabły w rzeczy samej, które racząc się trunkami wyskokowymi nie wytrzymali tempa jakie sobie sami narzucili. A my dumni i bladzi zabraliśmy sie do porządkowania pokładu.
Wydawać by się mogło że to tylko zabawa nic więcej. Być może dla wielu tak to może wyglądać, nie dla nas. Coś się zmieniło, coś co tak naprawdę trudno opisać słowami. Staliśmy się bardziej pewni, bardziej świadomi siebie i faktu że duch morza żyje w nas i odzywa sie raz na jakiś czas w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
Ocean kryje w sobie jeszcze wiele nie zbadanych tajemnic i czasem lepiej nie budzić ze słodkiej drzemki Neptuna a broń boże jego świty. Od tego dnia nigdy więcej nie pojechałem na statek bez swojego certyfikatu z którego dumnym trójzębem uśmiecha się podpis króla mórz i oceanów.
Oron
P.S
M/S "Studzianki"wybudowane w szczecińskiej stoczni im. A. Warskiego w 1975 po niefortunnym wejściu na mieliznę poszły na żyletki w 2000. "Studzianki" dzielnie nosiły na burcie nazwę miejscowości, wokół której w 1944 roku rozegrała się kilkudniowa bitwa pancerna polskich i niemieckich czołgów.